slajdshow_01 slajdshow_02 slajdshow_03 slajdshow_04 slajdshow_05 slajdshow_06 slajdshow_07

Gruzja 2017 cz. 9-10

2017 gruzja cz9-10

...Po drodze trochę błądzę. Daje o sobie znać słabe oznakowanie dróg. Tym bardziej, że cel naszej podróży nie jest jakimś wybitnym sławnym miejscem w Gruzji, ale nie poddajemy się i co jakiś czas pytając o drogę tubylców lokalesów obieramy wreszcie odpowiedni kierunek i wjeżdżamy na 172-kę.
Przejechałem wiele dróg w Gruzji, asfalty, szutry czasami płyty lub z rzadka bruk, ale takiej drogi jaką jechaliśmy to nie widziałem. Bardzo dziurawy asfalt z ubytkami wielkości Matiza. Te mniejsze ubytki w asfalcie uzupełniane były piaskiem i gliną, te większe zasypywane szutrem. Tak więc "pędzimy tym hajłejem" całe 30-40 na godzinę. Krajobraz za szybą zmienił się diametralnie. Okolica stała się płaska jak plaża w Świnoujściu. Na przestrzeni 100 km przejechaliśmy z górzystego Kaukazu na piękny lekko pofalowany step. Step jak okiem sięgnąć. Droga na szczęście z "asfaltowej" stała się szutrową i można było pogonić kucyki spod maski. Docisnąłem do 90-100 km/h i droga zaczęła szybciej ubywać. Za Patrolem zostawiamy ogromny tuman kurzu i pyłu, który długo po naszym przejeździe unosi się jeszcze nad drogą. Zmęczenie tego długiego dnia zaczęło już powoli dawać znać o sobie. Tym bardziej, że za bardzo nie wiedzieliśmy jak daleko mamy do celu, zaczęliśmy się rozglądać, gdzie by tu stanąć na nocleg.
Generalnie nie trzeba było się mocno rozglądać. MOŻNA BYŁO WSZĘDZIE! Wystarczyło zjechać z szutru, przejechać 100-200 m i można było na stepie rozbijać obóz. ale zatrzymuję kierowcę Ziła i po krótkiej pogawędce wiemy że do Udabna mamy około 10 km. Daje po gazie i w 10 minut docieramy do cywilizacji.
Dość dziwna to cywilizacja. Pośród bezkresu stepu, dosłownie bezkresu lekko pofałdowanego pustkowia jest osada, wioska Udabno. Wioska powstała w wyniku chorych aspiracji Radzieckich władz mających na celu wykorzystanie gospodarcze stepu. Stepu który wiosną jest podobno soczystozielony lecz w lipcu kiedy to miejsce odwiedzamy jest po prostu wypaloną szaro-brązową pustynią.
Wjeżdżamy do "city" mijając jeden czy dwa guesthausy docieramy do Oasis Club.
Z wcześniejszych informacji przewodnikowo-internetowych wiemy,że klub jest własnością Polaków. Pomimo tego, szczęki nam opadają jak słyszymy w naszym ojczystym języku "Cześć, czego się napijecie?!"
Oczywiście zimny browarek, drugi, trzeci i już wszystko wiemy. W klubie kręci się mnóstwo osób, co chwila ktoś podchodzi do baru po zamówienie. Przewija się tu mocno internacjonalne towarzystwo. Francuski, angielski rosyjski, niemiecki no i oczywiście polski słychać dosłownie wszędzie.
Wieczorem czyli około 23, rozpoczyna się koncert francuskiej grupy młodych artystów, którzy podróżując po Europie dają koncerty za spanie i jedzenie. Fajnie to sobie wykombinowali. Około północy schodzi się już cała wioska i impreza trwa do białego rana. Bardzo przyjemnie spędzamy czas...

...Obudzić się na stepie o 6 rano, to chyba był najfajniejszy poranek jaki miałem na tej wycieczce. Temperatura ok 15 stopni, piękne słońce, słychać tylko delikatny szum wiatru i takie śmieszne ptaszki z czubem na łebku. Jest czas na NIC NIE ROBIENIE! Potrzebowałem tego.
Około 9 [kiedy jeszcze słonko nie grzeje całą swoją mocą] wyganiam z namiotu moją załogę i go składam. Szybkie poranne działania, prysznic, śniadanie i oczywiście poranna kawa. Na pożegnanie z właścicielami Oasisa zostawiam im naszą polską mielonkę.
Ruszamy bezdrożami w kierunku monastyru Dawit Garedża.
Bardzo trudno [przynajmniej mi] się nawigowało po stepie, na którym było dziesiątki rożnych dróżek, niby mam odpowiedni program na tablecie który się doskonale spisuje na bezdrożach, ale tych dróg które mam przed sobą, nie widzę na ekranie! Pozostaje jechać na azymut, na czuja. W południe temperatura gdy sięga około 35-37 stopni docieramy do monastyru. Ja odpuszczam zwiedzanie ponieważ muszę"przeanalizować dalszą drogę". Agnieszka z Jaśkiem zaopatrzeni w wodę ruszają do zabudowań klasztornych. Bardzo ciekawe to miejsce sięgające swą historią aż VI wieku. Dodam, że sam monastyr leży na granicy Azerbejdżanu i Gruzji i cały czas nie jest do końca wyjaśnione, do kogo to miejsce powinno należeć.
Oczywiście na miejscu spotykamy polską wycieczkę, po krótkich pogaduchach ruszamy dalej. Jedziemy w kierunku Rustavi. Jakieś 40-45 km na oko. Oczywiście drogi w tej części Gruzji są tylko z nazwy drogami. Tak więc pędzimy znów szutrówką ze znaczną prędkością. Dookoła step, a prawie pustynia. Temperatura 42 stopnie. Kapitalna droga, akurat dla naszego Patrola.
Po paru kilometrach nie stąd nie zowąd dojeżdżamy na środku tych pustkowi do zaparkowanego Forda Transita. Wysiadają z niego umundurowani żołnierze i nas zatrzymują.
Okazuje się że od 10 kilometrów jedziemy przez poligon na którym odbywa się strzelanie. Trochę śmieszno, trochę straszno. Dalej tą droga jechać "nie nada". Okazuje się ,że jest objazd przez step. Ruszamy, z początki droga [a raczej ślad w stepie] jest widoczna. Niestety po paru kilometrach błądzenia i jazdy na azymut docieramy do koryta wyschniętej rzeki. Niestety pionowym ścianom wyschniętego koryta nie podoła nawet nasz dzielny Patrol i wracamy do punktu wyjścia. Wracamy do posterunku. Żar się leje z nieba, na wyświetlaczy temp 47 stopni. Nie wiem ile on przekłamuje, ale jest BARDZO gorąco. Oczywiście cienia brak. Czas do końca manewrów umila nam przyjemna pogawędka z gruzińskimi "sołdatami". Po dwóch godzinach możemy ruszać dalej. I znów za nami tuman kurzu, przez otwarte okna wpada gorące powietrze, dobrze że jest choć przewiew. Dojeżdżamy do Rustavi. Obskurne postsowieckie przemysłowe miasto. Przynajmniej jego przedmieścia, bo centrum całkiem niczego sobie.
Z racji tego, że do samochodu mam przyczepioną naszą polską flagę, spotykamy się z dużą przychylnością innych kierowców oraz mijanych nas osób gdy stoimy i na mapie szukam dalszej drogi. Jednym z takich spotkanych ludzi jest Pan Matuszewski, Gruzin polskiego pochodzenia którego dziadkowie cztery pokolenia temu zostali zesłani na te ówczesne pustkowia. I właśnie ów Matuszewski kieruje nas na właściwą drogę w kierunku Wardzi.
Wardzia to skalne miasto, miejsce oczekujące na wpisanie na listę zabytków UNESCO. Do celu mamy jeszcze ok 250 km. Tym razem jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni jakością drogi. Pod kołami mamy piękny równy asfalt. Rezygnujemy z postoju na obiad i gnamy dalej przed siebie. Jedziemy terenami Dolnej Kartli drogą nr 117. Jesteśmy mniej więcej 2000 m npm. Dookoła piękne zielone łąki i równiny. Droga przebiega obok dwóch wspaniałych [przynajmniej zza szyby samochodu] jezior. Tsalka oraz Paravani. Wspaniałe miejsca do uprawiania sportów wodnych. Niestety, pod względem turystycznym to kompletna pustynia. Te tereny zamieszkują w większości przesiedleni Ormianie, którzy tworzą własne enklawy i nie specjalnie chcą się integrować z przyjezdnymi. Po drodze mijamy Ninocmindę, miejsce pochowania patronki chrześcijańskiej Gruzji. Św Nino.
We wczesnych godzinach wieczornych dojeżdżamy do Wardzi spotykając po drodze dwóch polaków podróżujących swoim Volkwagenem T3 od 3 miesięcy po Kaukazie. Miło znów jest z kimś pogadać z Polski. Jest już późno i nie chce mi się szukać miejsca na nocleg. Zagaduję właściciela w pierwszym z brzegu "guesthausie".
I tu znów kolejne zaskoczenie, żona właściciela czystą polszczyzną zaprasza nas w swe progi…

Ciąg dalszy w jedenastej części opowieści