slajdshow_01 slajdshow_02 slajdshow_03 slajdshow_04 slajdshow_05 slajdshow_06 slajdshow_07

Albania 2015 okiem 'Prezesa' cz. 2

Już w całym składzie, zasiedliśmy wieczorem do "okrągłego stołu", czyli kto, co i jak chce zobaczyć w tej Albanii. Rozmowy przeciągnęły się do późnych godzin nocnych. Nawet grila odpaliliśmy (co w Albanii nie jest wcale popularnym sportem). 
Rano szybkie śniadanie i składanie obozu. Oczywiście konieczna była kąpiel w jeziorze szkoderskim. Czułem się jak nad Miedwiem (jezioro pod Szczecinem). Woda ciepła jak zupa, dno muliste i długo długo długo płycizna. Nawet nie wiem gdzie zaczynała się głębina. Ale woda nas świetnie orzeźwiła i z zapałem ruszyliśmy w Góry Przeklęte. Nieludzki prowadzi, za nim Sylwek w Terracanie, Rysiek w Pajero, Mikołaj w Y60 i kolumnę zamykam ja swoim wiernym i niezniszczalnym Y60. Na kempingu dołączają się do nas dwie legendy (Disco z Łodzi i Defender z Gliwic). I tak dziarskim i energicznym tempem pędzimy dziurawym asfaltem ku miastu Koplik. Nagle w CB słyszę stanowczy i wręcz elektryzujący głos Mikołaja "czuję palone kable" i po chwili "Palimy się, dawajcie gaśnice!!!!". Na takie hasło chyba każdemu cierpnie skóra na grzbiecie. Mikołaj awaryjnie hamuje stając na poboczu, ja ciut za nim reszta też już stoi. W pośpiechu staram się wyszarpnąć swoją 2 kg gaśnicę zza tylnego siedzenia, Mikołaj okazał się szybszy i odłączył klemę z akumulatora. Zagrożenie opanowane. Otwieramy maskę, obok już stoją wszyscy. ELeRy po upewnieniu się że wszystko OK ruszają dalej.
Niestety, awaria dość poważna, sfajczyła się główna wiązka od alternatora. Idą w ruch narzędzia, zapasowe przewody elektryczne i taśma izolacyjna. Stoimy na skraju drogi. W pełnym słońcu. Temperatura ok. 37 stopni, ale humory nam dopisują (tym bardziej, ze wiemy że będzie dobrze!). Mijający nas Albańczycy w 5 na 10 samochodów przystają obok nas z chęcią pomocy. Bardzo to miłe oraz takie po prostu ludzkie. Po około dwóch godzinach Mikołaj odpala swój pojazd i wszystkie parametry wracają do normy czyli wszystko działa. Ruszamy z kopyta do Boge ("wrót do Teth"). Wraz ze wzrostem wysokości mój niezajebliwy 4,2D generuje olbrzymie ilości czarnego dymu (dlatego jadę na końcu kolumny ;-) ). Pędzimy pod górę po nowiutkim asfalcie. Jeszcze parę lat temu jechalibyśmy szutrówką. Ale idzie nowe i Albania też się cywilizuje. Tak więc coraz wyżej, coraz to nowa serpentyna, coraz ostrzejszy zakręt i widoki zapierające dech w piersiach. Na trójce jadę coraz rzadziej, dwójka jest przełożeniem jakie jest najlepsze a czasami redukuję do jedynki. Droga jest na prawdę wspaniała, wąska, ale bezpieczna. Co jakiś czas są "mijanki" w których się chowamy puszczając auta jadące z góry. Po tej godzinnej walce z grawitacją i pochyłością docieramy do końca asfaltu. Do krzyża. Tam się kończy droga dla cywilnych aut. Zatrzymujemy się, strzelamy okolicznościową fotkę. Poświęcamy krótką chwilę na zadumę i wspomnienie tragicznie zmarłej czeskiej pary ofroadowców. Bo to przecież w tych rejonach zostali oni zastrzeleni z "Kałacha" parę dni wcześniej przez albańskiego szaleńca.
Ruszamy dalej. Podłoże już nie asfaltowe, teraz króluje szutr oraz potłuczona skała. Prędkość zmalała do 10-20 km/h. Auto się kiwa na boki jak łódź na falach. Droga, a właściwie ścieżka już nie posiada murków oporowych ani barier ochronnych. Od przepaści dzieli nas tylko powietrze i zdrowy rozsądek kierujących swymi stalowymi rumakami. Czasami jest szerzej, wtedy się można minąć z szalonymi albańskimi kierowcami Mercedesów 407 popularnych "kaczek". Ten model to bodajże najczęściej spotykany samochód w północnoalbańskich górach. I tak przemierzamy powoli te przepiękne góry. Kurzy się niemiłosiernie i ja ten cały kurz mam w samochodzie (jak pisałem wcześniej, nie posiadam klimatyzacji). Ale co tam kurz, kiedy w aucie mam 40 stopni!!! :-)) Docieramy do wodospadu po drodze, woda zimna jak cholera ale świetnie orzeźwia. Oczywiście nie obywa się bez sesji foto. Miłą sielankę burzy nam jakiś "łoś" w L200 koniecznie pragnąc jechać dalej. Może nie był na urlopie ;-)). Na jednym z przystanków sprawdzamy ciśnienie w oponach. Większość z nas ma jeszcze ciśnienie autostradowo-dojazdowe. Ja miałem np. po 3 atm ;-))). Upuszczenie do 1,8 zdecydowanie poprawiło "komfort" podróżowania.
I wreszcie we wczesnych godzinach popołudniowych docieramy do celu naszej drogi. Do wręcz mitycznego Teth. Trochę mnie możne poniosło z tym mityzmem ;-). Ot wioska a właściwie osada w przepiękniej dolinie. Nawet nie osada a parę domków i restauracja. Jakież było nasze zdziwienie gdy w trakcie naszych rozmów na CB słyszymy obcy polski głos instruujący nas jak dojechać do fajnej miejscówki na odpoczynek. Docieramy wg wskazówek tajemniczego "ktosia". Rzeczywiście wspaniałe miejsce. Stoimy w delikatnym cieniu na boisku szkolnym, a głosem tym okazał się nasz ziomal z Gorzowa który ze swoim towarzyszem ze Śląska penetrowali w swoich Landroverach te góry. Świetni ludzie.
Większość z naszej ekipy idzie do knajpy na lokalne frykasy, a my pożywiamy się w towarzystwie nowo poznanych podróżników przy samochodach.
Po dwugodzinnym popasie ruszyliśmy dalej. Było około 16 i przed nami tak na prawdę nie wiadomo ile drogi do cywilizacji. Wyjeżdżając z Teth zaliczyliśmy chyba jedyny bród na naszej wycieczce.
Nasza trasa się wiła wzdłuż rzeki, czasami wyżej, czasami niżej. Ale jechaliśmy cały czas doliną rzeczną. Widoki nadal zapierały dech w piersiach. Po godzinie jazdy Waldek "Nieludzki" zafundował nam sporą dawkę adrenaliny. Otóż jadąc za nim zaczęliśmy się wspinać jakąś starą zapomnianą przez Boga i ludzi ścieżką, którą tylko kozy chadzały i tak posuwaliśmy się do góry metr za metrem. Coraz wyżej i wyżej. W sumie nie wiadomo dokąd jechaliśmy, ale parliśmy mozolnie nadal w górę. Oczywiście napęd na cztery włączony, reduktor również. Po jakiejś godzinnej wspinaczce miejscami w naprawdę niebezpiecznych miejscach, gdzie auto jechało ścieżką której szerokość miała tyle samo ile nasze samochody. I od strony pasażera były parosetmetrowe przepaście. Ale widoki piękne. Dotarliśmy do opuszczonej wioski bez drogi wyjazdowej!!!.To była prawdopodobnie Pjeshuell. W niej nawet trudno było nam nawrócić i stanąć obok siebie samochodami taka to była metropolia.
Niestety, ten karkołomny wjazd wpłynął bardzo niekorzystnie na jedna z koleżanek (pierwszy raz była w takiej sytuacji), ale że to silna baba była (choć drobniutka), to zagryzła wargi i nie dała po sobie poznać, że coś jest nie tak.
Ruszyliśmy w dół. Chyba jednak lepiej było się piąć w górę, bo zjazd okazał się bardziej karkołomny i znów balansując samochodami na tej wąskiej półce zjeżdżaliśmy bardzo powoli w dol. U podnóża stanęliśmy na bardzo fajnym miejscu. Płaskim, obszernym, przy rzece. Jedynym minusem był pomnik trzech poległych tam osób. Kiedyś tam, nie bardzo wiadomo było kiedy. I kiedy już zdecydowaliśmy się rozbić tam obóz, pojawiła się ni stąd, ni zowąd dziewczynka lat około 14 i dość płynnym niemieckim zapytała wprost: "Czy nie boicie się tutaj nocować, bo tu jest bardzo niebezpiecznie"...

 

dscf1610.jpgdscf1612.jpgdscf1613.jpgdscf1616.jpgdscf1618.jpgdscf1619.jpgdscf1621.jpgdscf1622.jpgdscf1625.jpgdscf1628.jpgdscf1631.jpgdscf1639.jpgdscf1645.jpgdscf1647.jpgdscf1648.jpgdscf1650.jpgdscf1652.jpgdscf1660.jpgdscf1664.jpgdscf1666.jpgdscf1670.jpg