slajdshow_01 slajdshow_02 slajdshow_03 slajdshow_04 slajdshow_05 slajdshow_06 slajdshow_07

Bieszczady 2007

Razem z Ela i Benesem postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu w Łańcucie. W dzisiejszych czasach znalezienie kempingu w okolicach większego miasta bywa wyzwaniem.

Image

 

          Kierowani mętnymi wskazówkami miejscowych wylądowaliśmy właściwie na trawiastym boisku, tuż przy jakiejś pływalni. "Portier" i owszem skasował od nas symboliczne 10 zł, przejechała koło naszych namiotów nawet Policja, także chyba byliśmy rozbici legalnie. Najważniejszy był dla nas nielimitowany dostęp do ciepłego prysznica.

    Niedzielny ranek przywitał nas słonecznie. Leniwym tempem zabraliśmy się za odgruzowywanie pojazdów. Mozolnie usuwaliśmy warstwy kurzu pokrywające praktycznie wszystko. Ela z Rafalem mieli na celowniku Tatry. Koło południa wreszcie sklarowali UAZ'a, znowu piątka... i zostaliśmy całkiem sami.

        Niestety kupiony awaryjnie tuż przed wyjazdem alternator z sekendhendu dał radę popracować coś 3 dni. Na szczęście łofrołdowa brać rozsiana jest po całej Polsce. Kiedy Jeep zaczął już całkiem wydawać odgłosy, jakby był wyposażony w turbinę, wykonałem szybki telefon do kumpla (dzięki Marek), który zaopatrzony w komputer z netem wyszukał odpowiednie namiary w penetrowanych przez nas okolicach.

    Tutaj szczególnie chciałbym oddać głęboki ukłon w stronę Mariusza Mrocznego z Rzeszowa. Bez zbędnych ceregieli dostaliśmy namiary na warsztat, w którym WSZYSTKO było już umówione. Także naszym poniedziałkowym celem był właśnie Rzeszów. Chłopaki z KTR (N50 00.243 E22 05.082) przyjęli nas fantastycznie. Rafał, dumny posiadacz "pływającego" Samuraja, również zarażony bakcylem błotno-katorżniczym zadał jedynie kilka konkretnych pytań, wskazał kawę, łazienkę i zabrałem się do pracy. Kiedy już trzymałem w ręku wymontowany alternator zapakował mnie do swojego auta i na sygnale pognaliśmy do firmy "Bendiks Rzeszow". W czasie jazdy dowiedziałem się, że są przyzwyczajeni do tego typu akcji, ponieważ są właściwie ostatnim na szlaku południowo-wschodnim warsztatem mającym coś wspólnego w dodatku z samochodami terenowymi. Także wszystkim udającym się w kierunku Ukrainy czy podobnym, polecam wizytę, jeżeli nie w celu napraw, to chociażby na kawę.

    Po dwóch godzinach - telefon z Bendiksa - do odbioru. Znowu skok do auta i po 15 minutach, za całe 150 zł byłem szczęśliwym posiadaczem sprawnego alternatora. Nawet gwarancję na niego dostałem :) Po powrocie szybki montaż, testy - działa, potem wielki dylemat - jak się odwdzięczyć chłopakom za tak wspaniałą, sprawną i bezinteresowną pomoc. Wybrałem staropolski sposób, bo nic innego nie wchodziło w rachubę. No i jeszcze jedno, jak się przypadkiem kiedyś pokażą w naszych okolicach, to z pewnością mają na kogo liczyć w razie potrzeby. Mariusz okazał się bardzo cennym źródłem dotyczącym również bieszczadzkiego off-roadu. Jeszcze ponad godzinę strawiliśmy obgadując ten rozległy temat, a możnaby pewnie dłuzej :)

    Pod wieczór wylądowaliśmy już pod Leskiem w poleconym oczywiście przez Mrocznego pensjonacie "U Kmity" http://www.bieszczady.net.pl/ukmity/. Wtajemniczeni zorientują się, że jest to miejsce, z którego rozpoczynają się między innymi "Kozackie" jak i również kilka innych lokalnych imprez. Własciciel  - Maciek Szczepański - to prawdziwa kopalnia wiedzy o tamtejszych terenach, układach z leśnikami, dostępności dróg i wszystkim tym, co tygryski lubią najbardziej. Do późnej nocy sącząc piwko snuliśmy gadułę o możliwościach penetracji tamtych okolic. 

Image

Image 

          Nie jest to najłatwiejszy teren na samotne auto bez żadnej windy. Ponadto naszym celem było pokonanie Bieszczad raczej "z buta". Wtorek rozpoczęliśmy jak japońscy turyści od zaliczenia zapory na Solinie. Godzina pobytu w jarmarczno-odpustowej atmosferze, zakończona dodatkowo potężnym oberwaniem chmury, podczas gdy nasze auto znajdowało się dokładnie na drugim koncu zapory wyczerpała nasze zapotrzebowanie na tą formę turystyki. 

Image 

        W dodatku miejscowe dziewczyny okazały sie jakieś "sztywne".

    Dlatego szybko odbiliśmy z asfaltu i zagłębiliśmy się w gruntową drogę. To wciąż Góry Słonne, nie żaden Bieszczadzki Park Narodowy. Pół godziny wspinania się po rozmiękłej po deszczach, najeżonej kamieniami, gliniastej drodze wywiozło nas na piękne połoniny. Wokół cisza, żywego ducha, martwiło mnie właśnie jedynie, że gdybyśmy tam polegli, to znaleźliby nas pewnie dopiero podczas zimowej zwózki drewna. 

Image 

           Ale warto było. Chociażby dla tej poobiedniej sjesty spędzonej w błogim nastroju. Przy czym mielismy naprawdę dobry przedsmak tutejszych off-roadowych klimatów. 

Image 

           Pierwszy bród na Sanie... To bardzo śmieszna rzeka. Można przez nią przejechać w zasadzie niemal wszędzie. Tam niestety brzeg okupywała cała masa dzieciaków, więc aby uniknąć sensacji - pokonaliśmy go pieszo. Pamietaliśmy przy tym o ostrzeżeniach przed niekontrolowanym odzyskiem piachu rzecznego przez tubylców owocującym nagłymi, kilkumetrowymi dołami w plytkiej skądinąd rzece. 

Image 

Autem odważyliśmy się dopiero następnego dnia, już w drodze w Bieszczady właściwe. 

Image

Image 

        Próbowaliśmy atakować temat unikając asfaltu. Jednak mając wyznaczony cel na koniec dnia musieliśmy zrezygnować po jakimś czasie. Szlaki wspaniałe, błotko, kamienie, trawersy, przy tym widoki zapierające dech. Jednak z mapy wynikało, że będzie coraz trudniej, a dzień kończył się nieubłaganie. 

Image

Image 

         Znowu powrót na czarne i kierunek Wołosate - dalej na wschód już się nie da. Zdążyliśmy rozbic namiot zanim się rozpadało na dokładkę.

    I tak padało i padało i padało. Następnego dnia też i też i też...

    W smętnym nastroju musieliśmy zrezygnować z tegorocznych planów podbicia Bieszczad. To są góry, które koniecznie trzeba oglądać. Tam się jedzie przede wszystkim dla niezapomnianych widoków. Nas tymczasem otaczała mgła i mgła i mgła. Męską decyzją, w nieustających strugach, zwinęliśmy obozowisko i obraliśmy kierunek Kraków. Łudząc się na poprawę pogody zaliczyliśmy pętlę Bieszczadzką, niestety deszcz nie chciał ustąpić.

    Będąc w tamtych okolicach postanowiliśmy odwiedzić najsłynniejszy bodajże w Polsce warsztat Jeepa - Raffi. Zresztą mając w perspektywie prawie 1000 km do domu po asfalcie warto było zajrzeć w hamulce, które z tyłu jakoś coraz słabiej się objawiały. I znów zafascynowała nas staropolska gościnność. Zdążyliśmy tuż przed zamknięciem. Mimo to zostaliśmy obsłużeni w ekspresowym tempie, za na prawdę ludzkie pieniądze. Jest to właściwie off-topic, ale nie mogłem nie wspomnieć o tym. Chciałbym uniknąć sloganów z podrzędnego folderu typu serdeczna atmosfera, miła, profesjonalna obsługa... ale TAM tak właśnie jest!!! Wcześniej kupiłem u nich przez neta zaledwie kilka dupereli (no bo Jeep się przecież nie psuje :) ) także nie jestem ich jakimś wielkim klientem. Niemniej właśnie tak chciałbym być zawsze obsłużony w każdym warsztacie, czego i Wam wszystkim życzę.

        Podsumowując, pojechałem w Polskę zupełnie nie przygotowanym autem - pewien osobnik wprowadził mnie w błąd z terminami i zabrakło mi czasu :) Także kilku napraw jak widać musiałem dokonać po drodze. Z taką serdecznością i chęcią niesienia pomocy nie zetknąłem się dawno i wszystkim jeszcze raz bardzo gorąco dziękuję.

    Bieszczady, czy w ogóle południe Polski to zdecydowanie inny teren niż to do czego jesteśmy tutaj przyzwyczajeni. W górach po prostu nie ma miejsca, żeby się rozpędzić na przykład z kinetykiem. Rozmiary i rodzaj przeszkód wymuszają odpowiednie przygotowanie auta. Niemniej wrócimy tam na pewno. 

 

Pozdrawiamy A&A