slajdshow_01 slajdshow_02 slajdshow_03 slajdshow_04 slajdshow_05 slajdshow_06 slajdshow_07

Piękna nasza Polska cała... "lato 2006"

Zaliczyliśmy oczywiście bród na Pilawie. Drogi polne [tumany kurzu], leśne dukty [tumany kurzu] i zapomniane przez Boga i ludzi leśne bruki. Mijając leśne wioski i osady gdzieś zaszyte w lasach [co Ci ludzie tam robią?]. Opuściliśmy nasze kochane Pojezierze Drawskie i wjechaliśmy w Bory Tucholskie.
Piękne tereny są w Borach Tucholskich. Teren nieco inny niż u nas. Trochę bardziej pagórkowaty. Były tam i również pokryte warstwą sypkiego piachy dróżki leśne i polne. Mijaliśmy piękne leśne [duże] jezioro bardzo długim trawersem [ci co mnie lepiej znają, wiedzą jak lubię takie historie]. W innym momencie omijając kolejne jezioro jadąc po wysokim klifie nad wodą zerwała się dość ostra burza z pierunami [akurat nad nami], a my spokojnie prowadziliśmy rozmowy przez komórki, CB. Troszkę adrenaliny nie zaszkodziło W pewnym momencie w lesie zagrodziło nam dalszą marszrutę zwalone w poprzek drogi dość duże drzewo. Poszła w ruch wyciągarka, bloczek, siekiera. Niestety przeszkoda okazała się za ciężka. I cała godzinna mordęga poszła się je....ć. Ale znaleźliśmy objazd, i pognaliśmy dalej. W momencie gdy do celu I etapu nam zostało już ze 3 km. Drogę zagrodziła nam Brda. Był owszem most ale... Niestety Most był zamknięty dla ruchu. Stary drewniany most, Dość mocno spróchniały. I dylemat, szukać objazdu [ok.35 km] czy zabawić się w "Cenę strachu" i walić przez most. Wygrała druga opcja. Troszkę włos się na d... jeżył, bo most trzeszczał i sie uginał. Do lustra wody było ze 4 metry a i woda też głęboka, ale daliśmy radę.
Po tym "mrożącym krew w żyłach" wręcz "traumatycznym" przeżyciu . Dojechaliśmy do miejscowości Małe Swornegacie. W pierwszym sklepiku zrobiliśmy zaopatrzenie czyli 1 l Absolwenta + 12 browarków i wjechaliśmy na pole namiotowe [vis-a-vis sklepu] małe kameralne pole namiotowe na brzegu jeziora.
Pole namiotowe którego właścicielem jest Janusz stary wilk morski [no może szuwarowo-bagienny, ale miał czapkę z daszkiem i kotwicą wyhaftowaną ]. Tłumu na polu nie było, a więc kolejna integracja, gdyby zabrakło "argumentów" do rozmowy sklep panny Krysi czynny do ostatniego klienta. Się trochę pointegrowaliśmy np z kolesiem z Siedlec [lekko sledzikującym – tzn. wsch. akcent] Krwawym świtem około 10 śniadanko, kąpiel w jeziorze co by resztki kacusia zmyć i składanie obozu. Dojechał do nas kolega Tomka-Piotrek Grand Cherokiem. Oponki BFG AT nowe, zawiecha trochę wyższa od standartowej. Dowiedzieliśmy się od lokalesa ze z drugiej strony jeziora odbywały się zloty w Chojnicach na tzw. Psiej Górze. Lecz ten pomysł padł. Pojechaliśmy znowu na GPS. Znowu piaszczyste dróżki, leśne szutrowy. Wjechaliśmy w piękny kompleks leśny. Mijaliśmy piękne jeziora ukryte w leśnych ostępach, porzucone przez właścicieli zabudowania, wycieczkę turystów z NRD [wołali za nami Grenschutz]. Zaliczyliśmy dość wysokie wzniesienie klucząc miedzy drzewami. W pewnym momencie na leśnej drodze spotkaliśmy Leśnika. Bardzo grzecznie powiedzieliśmy -dzień dobry -un odpowiedział, i zapytał co my tu robimy, my mu na to że taka wyprawa, wycieczka na azymut drogami leśnymi. Pokiwał głową i pozwolił jechać dalej. Pojechaliśmy w stronę Kaszub, a dokładniej jeziora Wdzydze. Kapitalne tereny, trafiliśmy na podobny zamknięty mostek nad rzeką, lecz niestety, nie odważyliśmy się po nim przejechać, zbyt mocno był "zmęczony życiem". Szukając objazdu trafiliśmy na strumyczek, niby nic ale... Pokonanie go zajęło nam z 2 godziny. Tomkowi padł T-Max z przodu, wiec wycofał się na tylnej wyciągarce, przodem poszedł Jasiu Wranglem i potem nas ratował z tej błotnej pułapki. Forsowaliśmy to coś z błotem i wodą przy pomocy trapów Piotrka z Granda [się przydały]. Potem posiłek w świetnym leśnym miejscu na cyplu jeziora chyba Wdzydze. Bardzo urocze miejsce. Po "obfitym posiłku" złożonym z suchego żarcia. Popędziliśmy dalej. Szukać powoli miejsca na nocleg. Jadąc dalej tymi kaszubskimi szutrami [prędkości dochodziły nierzadko do 70 km/h] dojechaliśmy do Stężycy. Pole namiotowe Morskiej Stoczni Remontowej z Gdyni. Straszna kicha. nie pozwolili nam postawić naszych śmigaczy obok namiotów. Wiec podziękowaliśmy im za gościnę i udaliśmy się na poszukiwanie noclegu. Dramat. Brak pól namiotowych w tym rejonie. Spotkany przy okazji lokales zdradził nam [wyciągnęliśmy to z niego "metodami opracyjnymi"] dzikie pole namiotowe. Nad jeziorem Stęzyckim. Miejsce całkiem, całkiem, totalna dzicz i miliony upierdliwych fruwających stworów, które kąsały każdy odkryty kawałek ciała. Przy okazji wcześniej zabraliśmy z trasy dwójkę turystów, sympatyczną parę studentów [tzn ją i jego]. Po zrobieniu zaopatrzenia 1.5l Absolwenta i 12 browarków rozbiliśmy obóz nad samym brzegiem jeziora.
Przy integracji jak to przy integracji. Było miło i sympatycznie. Rano sniadanko, kąpiel w jeziorze [pozbywanie się skutków integracji] zwijanie obozu i przegląd sprzętu. I tu siurprajs, włączyło mi się jakieś piszczadło [w miejscu bliżej nie zlokalizowanym]. Hmmm piszczy czyli jest, gorzej gdyby nie piszczało. Rano pożegnaliśmy Piotrka z Granda, i ruszyliśmy dalej w trójkę w dalszą drogę. Teren między Kaszubami a Wisłą jest bardzo sympatyczny. Fajne wzniesienia, dość ostre podjazdy wąwozami pod górę, błotniste zjazdy, z powymywanymi koleinami z ostatnich opadów. Bardzo ciekawie, przydały się eMTeki. Znowu zapiaszczone polne drogi, poprzecinane koleinami po maszynach rolniczych. Wielkie łąki [pastwiska]. I szutry, naprawdę fajnie się tymi szutrami jeździ [u nas takich nie ma]. Nadszedł czas przekroczyć Wisłę. Ha, spoko się wjedzie i się wyjedzie na drugim brzegu , eee wcale nie tak łatwo. Tomek wynalazł przeprawę promową, i ją zaatakowaliśmy. Prom owszem stoi - taki jak na 4 pancernych - załoga też jest. Ale kierownik promu nie odnowił koncesji i nas nie przewiezie, lipa. I tak poszukując przejazdu przez królową polskich rzek dotarliśmy aż do dzielnicy Gdańska - Sobieszewo. Tam sforsowaliśmy Wisłę. A dalej to nuda, nuda, nuda. Żuławy są tak nudne, że aż nie chce mi się pisać. Owszem, płynęliśmy promem przez [chyba] Martwą Wisłę, ale to był jedyny akcent ciekawy na Żuławach. Przez Żuławy przelecieliśmy mało uczęszczanymi asfaltami. I pod koniec dnia na horyzoncie "zamajaczyły" nam wzniesienia Wyżyny Elbląskiej [nawet nie wiem czy jest taka wyżyna] Trochę się nam humorki poprawiły. A że był juz czas na szukanie noclegu, to zaczęliśmy poszukiwania. Dojechaliśmy nad sam Zalew Wiślany. Wiadomo. Woda piasek turyści to będą i pola namiotowe. A taki ch.... . Pól namiotowych - brak. I tak od miejscowości do miejscowości szukaliśmy noclegu. Tolkmicko - mieścina dość spora jak na tamten teren, niestety nas rozczarowała. Brak pola. I tak jadąc wzdłuż zalewu trafiliśmy w lesie na leśniczówkę. Leśniczy całkiem przyzwoity człowiek polecił nam nocleg w stadninie koni pod Fromborkiem. Tam też się udaliśmy. A po drodze, piękny las, z lekka podmokły, rozmyte dróżki z koleinami. Te parenaście kilometrów dojazdu do Fromborka lasami zrekompensowało nam cały dzień tych Żuław. Naprawdę sympatyczna traska. Dzika zwierzyna, błotko, podjazdy i zjazdy. OK . Pod koniec dnia dotarliśmy do stadniny -miejsca naszego noclegu. Część z nas rozbijała namioty a część pojechała do Fromborka po "prowiant". Czyli 1+12 .
I znowu ciężki poranek, a jeziorka w pobliżu brak. Z powodu braku zajęcia, zacząłem dłubać przy samochodzie [godzina ok.7 rano] myślę sobie, wymienię żarówkę zakupioną parę dni wcześniej w Drawsku Pomorskim. Przednia prawa H4. niewielki problem. Ale po zamontowaniu okazało się że cuś słabo świeci-diagnoza: brak masy. Przetarłem styki [wd 40], poprawiłem połączenia, wysuszyłem lampę etc, etc. Dalej kiepsko świeci. Rozebrałem pół instalacji-dalej chu...nia. Okazało się że pańcia w CPN sprzedała mi żarówkę 24V . Po usunięciu usterki, ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku na Pasłęk. Pięknymi lasami i łąkami. Była tez i pierwsza wtopa na drodze wśród łąk. Tomek z Wa-wy się przebił, niestety mój Patrol poległ w koleinach, parokrotne próby wyrwania żelaza i przebicia się, nie powiodły się. Trzeba było objechać łąką, Jasiu swoim gokartem też poległ i omijał łąką. Potem zaczęły się problemy z Jasiowym Wranglem. Aparat zapłonowy [pomimo że dobrze uszczelniony] odmówił współpracy . Był zbyt dobrze uszczelniony i zbierała sie w nim wilgoć, a nie miała gdzie odparować. Po usunięciu tej drobnej usterki pomknęliśmy dalej. Jadąc na GPS. Wpakowaliśmy się w las. Całkiem fajny liściasty las ze zrywkową drogą. Nie używaną od co najmniej 2-3 lat. Miłe złego początki, głębokie koleiny zalane wodą, kałuże wystrzeliwujące fontanny wody spod kół, aż na dachy samochodów. Po paru kilometrach takiego "rain forestu" dojechaliśmy do miejsca które dłuugo będę pamiętał. Głębokie koleiny [chyba po LKT] i teoretycznie zero objazdu. Widać było próby objazdu tej niecki na przestrzeni kilkudziesięciu metrów między drzewami. Na dodatek w koleinach były powrzucane kłody drzewa, na których sie idealnie wieszaliśmy na mostach. Pierwszy sforsował te niecke Tomek hiluxem, biedny T-max jęczał ale dał radę. Potem Jaśkowy Warn dał sobie lekko radę z przeszkodą, i na koniec zostałem ja. Zrobiłem błąd taktyczny i poleciałem inna koleiną, I TO BYŁ DUUUŻY BŁĄD. . Oczywiście utknąłem po 10 metrach może piętnastu. Co robić. Obie wyciągarki po drugiej stronie przeszkody, ja po tej nie właściwej. Bloczek, taśmy, liny high-lift i łopaty. I tak spędziliśmy urocze 2 godzinki gryzieni przez wszystkie k.... owady z Warmińsko-Mazurskiego. Nawet bardzo mocny Warn Jasiowy nie dawał rady, więc podczepiliśmy zblocze do Patrola i tak cm. po cm. do przodu. Dzięki Jasiu!! Mój nieletni pilot Tomek dwoił się i troił. Nie wiem skąd ten małolat brał tyle energii. był w mgnieniu oka tam gdzie był potrzebny. Po przebrnięciu tego gówna, polecieliśmy ta sieżką dalej. Po około 3 km. koniec drogi. Przed nami karczowisko, za nim sciana lasu, obok młodnik a z drugiej strony rzeczka. 3 metry pionowo w dół 3 metry wody i 3 metry pionowo w górę. Co robić . Padła decyzja. Wracamy. Lipa. I znowu łopaty wyciągarki etc. W kulminacyjnym momencie T-Max Tomka odmówił współpracy. Zakleszczyła sie lina na bębnie. "Szybka" naprawa i dalej do przodu. Ja pokazałem wreście swój kunszt jazdy off-road. Zręcznie ominąłem najgorszą cześć tej pułapki objeżdżając ją "z narażeniem życia i sprzętu" bokiem kolein. Po tej 7 godzinnej walce znaleźliśmy się w punkcie wyjścia czyli, nie posunęliśmy się do przodu prawie nic. A byliśmy umówieni z dwoma Toyotami BJ w Pasłęku. Więc ruszyliśmy z kopyta nieco bardziej lajtowymi dróżkami leśnymi na południe. Lecieliśmy polami i lasami prawie na złamanie karku. Najgorszy był paronastokilometrowy odcinek asfaltem dziurawym jak ser szwajcarski. Dziury takie i z taką częstotliwością że plomby się w zębach luzowały. Zmieniliśmy kierunek naszej podróży na Morąg. I znów pola, łąki wioski z przyjazna tubylczą ludnością. Około 20 dotarliśmy do jeziora Narie. Bardzo piękne głębokie z nieregularną linią brzegową jezioro . Nad jeziorem w miejscowości Kretowiny znaleźliśmy pole namiotowe. Całkiem przyjemne, prysznic, ciepła woda, boksy na namioty, etc. Dojechali też znajomi Tomka z Wa-wy. Dwie Toyoty BJ, 4.2 benzynowe. Krótka i długa [bush taxi]. Fajne wozidełka. Ale raczej do turystyki baaaaardzo lajtowej [mówię tu o tych dwóch egzemplarzach]. I znowu, rozbijanie obozowiska, prowiant 1l+12 ,ścierwo na grill. Nastał czas zwyczajowej integracji.
Poranki bywają niezwykle ciężkie po przeżyciach wieczornych [dla osobników ze słabszą odpornością immunologiczną]. Tym bardziej że wieczór poprzedni, to był 29.06. O czym niektóre gamonie zapomniały. Na dodatek: OKŁAMALI NAS. Nie było ciepłej wody pod prysznicami, tzn. była, ale wychlapali ją turyści z bratniego NRD. Ale co tam, "cza twardym być a nie mientkim". Po zwinięciu namiotów wyruszyliśmy małym konwojem w kierunku Ostródy, Iławy. Najkrótszy odcinek naszej wędrówki [ze względu na podążające z nami zabytki z niedoświadczonymi załogami]. Jechaliśmy więc po kolei: Hi-lux Tomka, Toyota BJ krótka, Toyota BJ długa, Wrangler Jasia i na końcu ja swoim Patrolem. Na "dzień dobry" zaliczyliśmy mała żwirownię [naprawdę małą-ot trochę większa piaskownica], dla pokazania przejazdu śmignąłem ją w te i „wefte”. I tak jeszcze raz "pod prąd". Piasek suchy dość kopny, więc plamy nie dałem. I nasi nowi uczestnicy ekskursu zaczęli także się sprawdzać. I zaczęła się "rzeź niewiniątek". Panowie pokazali co to znaczy AMOK OPĘTAŃCZY. Niewiele brakowało a by krótki BJ zaliczył boczka. W oczach kierowców tych toyotek były widoczne mordercze błyski, jak ogary które poczują świeżą krew. Te biedne [trochę wiekowe silniczki, choć w dobrym stanie] rzęziły ostatkiem tchu. Jak z piosenki Budki Suflera. Po tej "ostrej terenowej wprawce", juz gdy nasi goście ochłonęli, pomknęliśmy dalej. Bardziej turystycznie, lajtowo, wakacyjnie. Po paru kilometrach droga nas zaprowadziła na skraj olbrzymiego zasianego jakimś zbożem pola. Mięliśmy do wyboru, albo walić polem [odpada] albo jechać starą nie uczęszczaną drogą od wielu, wielu lat skrajem pola. I też tak zrobiliśmy. GPS Tomka wytyczał kierunek. No i zaczęły się schody. Drzewka które porastały te drogę niemiłosiernie rysowały blachy naszych samochodów, ostre [ścięte pod skosem mniejsze drzewka] stanowiły potencjalne zagrożenia dla opon. I tak powoli metr po metrze zagłębialiśmy się w ta dróżkę. Pokrzywy i inna roślinność łąkowa sięgała nam nie jednokrotnie po dachy samochodów. Czasami trzeba było usuwać z drogi suche grube konary i gałęzie. Po 2 godzinnej "przeprawie" wyjechalismy na twarde. Jedna z Toyot się trochę przegrzała, więc upuściła sobie trochę płynu chłodzącego [właściciel w/w miał oczy tak wielkie jak "stare 5 zł. z rybakiem"]. I dalej jazda, powolutku, pomalutku. Mój nieletni pajlot zdążył przejrzeć "Teletydzień" oraz mi go streścił, zrobił posiłek, i położył nowy wosk na naszym lakierze. Natrafiliśmy na "przeszkodę wodną" na szczęście był "most". Dość rachityczny, można powiedzieć, kładka. Ale po moich wprawnych wskazówkach. Przejechaliśmy przeszkodę bez strat. I dalej pędem do przodu. Pęd był taki, że "ciuchy mi z mody wychodziły". Około 14.00 dojechaliśmy do miłego jeziorka, tuz przy drodze. Więc zarządziliśmy postój na regeneracje sił. Kąpiel, szybki obiad, krótka sjesta. I let's go. Pola, łąki. Co jakiś czas kawałek lasu. Pamiętam wielką łąkę, na prawdę dużą. I nic by nie było w tym takiego niezwykłego, gdyby nie 10 000000 owadów które się uparły aby nas pożreć. Co to były za k.... upierdliwe owady. Wiele z nich poniosło śmierć na miejscu. Tereny Warmii są na prawdę piękne. Około 16-17 dojechaliśmy do Jezioraka. Jezioro z chyba najdłuższą linią brzegową w Polsce. Zaczęliśmy je objeżdżać. Objazd trwał ze 2 godziny. Cały czas polnymi drogami. Lecz strasznie piaszczystymi. A że jechałem na końcu konwoju. [wcale nie dlatego że najsłabsze auto mam, a dla tego że miałem CB i ciągły kontakt z prowadzącym Tomkiem] więc cały ten kurz spod 8 par kół zbierał na mojej paszczy. Mój zielony Patrol zmienił barwę na.... zakurzoną. Wybór miejsca noclegu padł na Siemiany. Urocze pole namiotowe na brzegu Jezioraka. Niby zwyczajne pole namiotowe, nic wielkiego, ale... Ma to pole jakiś taki swoisty klimacik. Rozbiliśmy obóz na końcu pola z widokiem na jezioro. I zwyczajowo, wyprawa po prowiant [sklep pani Krysi odległy o 500 m, dobrze zaopatrzony], zwyczajowo 1l+12. I zaczęły się miłe złego początki. Nasi nowi znajomi również się zaopatrzyli w argumenty do rozmowy.... . Oj ranek będzie ciężki.
Chyba powinienem zmienić swoja profesje na wróżkarstwo. Ja, osobnik genetycznie pozbawiony kaca, czułem się trochę jak po wyjściu z pralki z włączoną opcją wirowania. Ale jak się zapija Absolwenta browarkiem i "dobrym sycylijskim winem" wypalając przy tym dwie ramki "cześków", to i nie ma się co dziwić. Tak wiec po brutalnym przebudzeniu z głowa spuchniętą jak bym wsadził łeb do ula, z pionizowałem się (ze sporą trudnością) jako pierwszy z całej ekipy. Jeziorak przyjemnie szumiał (a może to we łbie szumiało), lekka bryza wiała znad jeziora, bardzo przyjemny rześki poranek. Potem już standard, śniadanie, przyjacielska "bajera" i czas zwijać namioty. Pożegnaliśmy naszych znajomych z Toyot BJ. A jako, że Siemiany były punktem końcowym pierwszego etapu naszej wędrówki polskimi dróżkami. Więc i my się rozjechaliśmy w różne strony. Na Orlenie pod Iławą po dotankowaniu paliwa Tomek z Wa-wy udał się w kierunku naszej pięknej stolicy, a my czyli Jasiu i ja w kierunku Szczecina. Jako, że to była sobota a juz w poniedziałek musieliśmy się stawić przy maszynach w naszych fabrykach, więc zdecydowaliśmy wracać asfaltami. Bocznymi mało uczęszczanymi drogami 4 klasy odśnieżania. I ponownie mijaliśmy malownicze okolice, senne miasteczka, lasy i łąki. Drogę w pewnym momencie przegrodziła nam Wisła ["królowa polskich rzek"]. Postanowiliśmy ją pokonać za pomocą promu. Prom łączy oba brzegi Wisły pod Kwidzynem. Hahahaha Prom. Ot większa tratwa na 3 samochody. Oczekiwanie na swoja kolej -mniej więcej 1-1,5 h. Za dużo zmarnowanego czasu. Więc polecieliśmy na most do Grudziądza, i dalej w kierunku Borów Tucholskich. Po drodze robiąc postój na "obfity posiłek" w skład którego zwyczajowo wchodziła żywność o wielkich właściwościach odżywczych, czyli suche żarcie zalewane wrzątkiem + ciepły kefirek. I dalej w trasę. Pierwotnie mięliśmy stanąć na nocleg w malowniczych Borach Tucholskich, ale marszruta tak dobrze nam szła, że postanowiliśmy dotrzeć na nasze kochane pojezierze drawskie. I tak około 21 dotarliśmy do Starego Kaleńska. Czyli miejsca z którego 7 dni wcześniej zaczęliśmy naszą przygodę. Standartowo, sklep, zaopatrzenie [niestety juz tylko 05l+8]. Rozbicie namiotów, grill, opowieści do późnych godzin nocnych o przeżyciach ostatnich dni. Trochę smutno było, jako że kończyła się nasza eskapada.
Ostatnia część tej fascynującej opowieści w odcinkach juz jutro.
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Po "uroczystym śniadanku" zwinęliśmy namioty. Kąpiel w jeziorze i wyjazd w kierunku domu. Oczywiście z dala od "czarnego". A że tereny między Czaplinkiem a Szczecinem dość dobrze juz poznaliśmy, więc starymi ścieżkami powoli kierowaliśmy na zachód. Po parunastu kilometrach okazało się że jednak tereny znamy ale tylko na płn. od drogi Szczecin - Szczecinek, więc zaczęliśmy "penetrować", teren na „N” od w/w. Niestety po paru próbach wjazdu w las, okazało się że bez map terenu jest bardzo trudno ułożyć trasę w jakąś logiczną całość. I tak po kluczeniu, po nie trafionych wjazdach [bez wyjazdu] poddaliśmy się. Dojechaliśmy pod Węgorzyno. Czołówką na bród na Drawie. Oczywiście wysokie temperatury sprawiły, że podłoże po którym mknęliśmy, po przejechaniu samochodu zamieniało się w jeden wielki tuman kurzu. I znowu samochody, ubrania i twarze zmieniły swoją barwę na... zakurzoną. Wody potrzebowaliśmy "na gwałt". Bród na Drawie nas nęcił i kusił swoją chłodną wodą, ale było jedno ale... Nad wodą było 18 000 odpoczywających, kąpiących się grillujących i cieszących się tą właśnie chłodną wodą. I dylemat, robić siarę i krzycząc "sorry, sorry, uwaga jadę, sorry" przejechać Drawę ze trzy razy, czy po cichutku zabeczeć sobie w kąciku, włączyć wsteczny i odjechać. Wybraliśmy opcję z beczeniem. Przejechaliśmy Drawę mostem i po jakimś czasie znaleźliśmy się w Drawsku. Z Drawska kierunek na Zbrojewo i potem odbicie na zachód na drogę w las. Piękna "ścieżka". Kręta z kopnym piachem. I oczywiście kurz, wszechobecny kurz. Po drodze były oczywiście cieki wodne i rzeczka. Ale miała zbyt stromy wyjazd.. I dale tak kilometr po kilometrze, dotarliśmy na bród w Brzeźniaku. Tam [byłem pewien], nie było tłumów nad wodą. Jedynie niedorozwinięty lokales ze swoją panną. No, to tygryski lubią najbardziej. Woda, głęboka woda, sięgająca do maski w Patrolu. I dalej mieszać wodę kołami w tą i z powrotem. Po paronastominutowej kąpieli autek, pozostawiliśmy chłodne odmęty rzeczki za plecami. Nawet Jasiu się odważył wjechać swoim gaziczkiem. Ależ chłopak był dumny ze swojej maszyny. W okolicach Chociwla szukaliśmy pozostałości po nie ukończonej autostradzie Berlin -Królewiec. Ehh ci nasi krajanie, nawet pozostałości zniknęły w bliżej nie określonych okolicznościach. Od Chociwla do Szczecina pomknęliśmy już po "Hitlerstrasse". Można było jechać lasem, ale lasy Nadleśnictwa Rurka są po prostu nudne. Płaskie drogi w sosnowym lesie. Około 18-19 dotarliśmy do Szczecina. Zwyczajowy postój pod Realem, ostatnia fajeczka w miłym towarzystwie. Szczałka i do domu.
Ogółem zrobiliśmy około 1400 km. Spalając paliwa...tyle ile trzeba było. [ja około 180 l]. Ceny pól namiotowych wahają się od 16 PLN do 26 PLN za namiot, 2 osoby +samochód. Strat większych w zasadzie brak, pomijając 3 pogięte [lekko] felgi. No jeszcze wchodzą w gre straty zdrowotne. Wątróbka pracowała na pełnych obrotach, nereczki filtrowały wyśmienicie. Płuca tez swoje przefiltrowały, ale nie narzekają. No i jeszcze zdrowie psychiczne, tydzień z Jasiem to o 7 dni za dużo. Jadąc tak jak jechaliśmy, w wycieczce którą opisałem wyżej, nie trzeba mieć jakoś specjalnie przygotowanego samochodu. Ot standard. Opony AT lub MT [kwestia co kto ma] trochę wyższe zawieszenie, mocniejsze resory, CB, snorkel może być ale nie musi. Tak samo z innym szpejem off-roadowym. Żarcie przeważnie dostępne na każdej "wichurze", kuchenka gazowa musi być, baniak [ki] z wodą. Naczynia jednorazowe, kieliszki
No i ten święty spokój, po zgaszeniu silników pracujących 8-10 godz. Wiecie jak miło jest siąść sobie nad jeziorem wieczorkiem z browarkiem [lub flaszką] w garści, wsłuchać się w odgłosy natury [tzn. ptaki i inne płazy]. Jest czas na pewne przemyślenia, co było, a co będzie. To że nie trzeba szukać piękna gdzieś daleko, to co kochamy najbardziej, to co nam się podoba mamy pod własnym nosem, tuz obok. Piękna nasza Polska cała...


Prezes :)