
16 sierpnia 2008
ZNÓW DZIEŃ PEŁEN WRAŻEŃ
Strefy czasowe mogą człowieka doprowadzić do strasznych rzeczy. Należy o tym pamiętać wybierając się w podróż obfitującą w przeskoki czasowe. Wiadome nam było, że w Chinach obowiązuje czas pekiński to jest 6 godzin do przodu licząc od Polski. W tym przekonaniu poprzedniego dnia utwierdził nas zegarek w autobusie. Tymczasem właśnie wyjechaliśmy z Kirgistanu, gdzie różnica wynosiła 4 godziny na plus. Jakoś jednak wstaliśmy o tej godzinie 8:30 czasu pekińskiego, mając w planie zdążyć na autobus, który miał być o 10. Za piętnaście dziesiąta zeszliśmy sobie beztrosko na dół. Trochę zdziwił nas fakt, że serwują jeszcze śniadanie, przecież nasz agent poprzedniego dnia przypominał nam ustawicznie, że śniadanie jest od 6:30-9:00. Może ci Chińczycy dziwni są. Jednakowoż o 10 autobus nie przyjechał. Wtedy dotarło do nas, że w prowincji Xinijang stosowany jest nieoficjalnie czas lokalny. Mieliśmy wobec tego 2 godziny wolnego. Cudownie.
Zbrojni byliśmy w rozmówki chińskie. Okazało się, że naprzeciwko hotelu jest bank. Poszliśmy tam. W banku pan w stanowczych słowach cing-ciang wyjaśnił nam, że tu nic nie zdziałamy. Na szczęście obok był bankomat. Wybraliśmy z niego zawrotną sumę 2000 juanów, czyli około 330 dolków. Musieliśmy to robić na dwie raty, bo naraz można było wyciągnąć tylko 1000 juanów. Później poszliśmy na miasto szukać aparatu fotograficznego. Poprzedni przecież umarł po burzy piaskowej nad Bałcharzem.
Co przeżyliśmy szukając aparatu ludzkie słowo nie opisze. Po pierwsze odkryliśmy, że tuż przy hotelu, zaraz za bankiem zaczyna się dzielnica czerwonych latarni. Zastanawianie się jakimi świństwami można się w takim przybytku zarazić zajęło nam czas aż do dzielnicy zielonych latarni – miejsca gdzie są ławeczki i fontanny. Tu zaczęliśmy rozpytywać o odpowiedni sklep. Po angielsku nas nie kumali. Po chińsku nie kumali, pewnie z powodu obcego akcentu. Sukces odniósł język migowy. Robiliśmy ruchy imitujące robienie zdjęć i przeliczanie pieniędzy. Czasami pokazywaliśmy jakiś sklep. W końcu dorwał nas jakiś chłopak, który po angielsku potrafił powiedzieć „senkju”. Skierował nas do miejsca, w którym wywołuje się filmy. Aparatów nie mieli. Pan jednak był kumaty, po angielsku nie gadał, ale narysował nam mapkę i z naciskiem wymawiał słowo market. Trafiliśmy. Zdaje się, że wcześniej na jakieś picie wydaliśmy 3 juany i pozostało nam w kieszeni 1997. Weszliśmy na właściwe stoisko i cóż, może ze 3 aparaty były w granicach naszych możliwości, nie podobały nam się wcale. Pani nie mówiła po angielsku, więc znów uruchomiliśmy nasze zasoby migowe. Podobał się nam aparat za 2800 juanów. Napisaliśmy pani na karteczce, że mamy tyle i tyle pieniędzy. I wtedy pani pojęła, że ma do czynienia z Europejczykami, co to o życiu nie mają pojęcia. Przytaknęła pokazała nam aparat i cenę. Upewniliśmy się. Zgadzało się. Chciała nam go dać za tyle szmalu ile mieliśmy. Wzruszyła nas do głębi. Wyobraźcie sobie nasz miny, kiedy do tego całego majdanu dołożyła kartę pamięci 1 GB, etui, zapasowe baterie z ładowarką i nalepkę chroniącą ekranik, Ach, zapomniałam o szmatce do czyszczenia obiektywu. Oczywiście przeraziliśmy się, że każe sobie za to wszystko zapłacić. A ona wręcz przeciwnie, dała nam cały pakuneczek, dostała 1997 juanów i jeszcze się uśmiechała. W końcu zrozumieliśmy, że u nich trzeba się targować. On wcale nie była przesadnie dobra i tak na tym upuście dla nas ubiła niezły interes. Trwało to dłuższą chwilę, więc z nowym aparatem wracaliśmy pod hotel w podskokach. Po drodze zahaczyliśmy tylko o bankomat, bo spłukaliśmy się przecież do zera. Zdążyliśmy w samą porę. Wpadliśmy do autobusu, chwaląc się nowym nabytkiem i przygodami i zasiedliśmy wygodnie, miała być bowiem wycieczka po Kashgarze.
Kashgar rozciąga się na powierzchni 15 km², na wschodzie Pustyni Taklamakan. Leży na wysokości prawie 1300 metrów nad poziomem morza. Temperatury wahają się od -25 w styczniu do 40°C w lipcu. Trafiliśmy oczywiście na lato, więc mieliśmy wielką ochotę chodzić po mieście półnago. Tymczasem Kashgar leży w prowincji Xinijang, czyli w rejonie autonomicznym Ujgurów. Ujgurzy są muzułmanami i półnagości nie lubią. Ponadto, przypomnę, że chwilę wcześniej dwóch takich napadło na 18 pograniczników. Ze skutkiem śmiertelnym. Później był jeszcze jeden zamach i w efekcie jeździliśmy po Kashgarze autobusem, a nie Patrolami i Afrykami. Tymczasem wycieczkę tego dnia prowadził młody chłopak, z wyglądu całkiem sympatyczny. Nigdy chyba nie zapomnimy jak się nam przedstawił. Hello, I’m Abdul and I am an Uyghur! Powiedział to z rozpierającą dumą i uśmiechem niesamowitym. Dodam jednak od razu, że po tym powitaniu okazał się doskonałym przewodnikiem i wielokrotnie nam pomagał w czym mógł. Był najsympatyczniejszym człowiekiem z jakim się zetknęliśmy w czasie naszej podróży po Chinach. Najpierw powiódł nas do banku, w którym część ludzi wymieniała sobie dolary na juany. Reszta zwiedzała sobie paradny plac, na którym główną ozdobą był wielki pomnik Mao.


Pierwszym punktem programu było mauzoleum Abakh Khoja. Mieści się ono w wiosce Haohan, jakieś 5 km na północny wschód od centrum Kashgaru. Zbudowane zostało w 1640 r., początkowo jako mauzoleum Muhammada Yusufa (ojca Abakha). Później pochowano tak aż 5 pokoleń Abakha. W mauzoleum leży 72 członków tej rodziny, zarówno mężczyzn jak i kobiet. Architektura i zdobienia w stylu wybitnie Ujgurskim. Zabytek został w 1988 objęty państwową ochroną.

Abakh Khoja, siedemnastowieczny misjonarz, wprowadził na tereny Kashgaru sunnicką odmianę islamu. Jego wpływy dotarły nawet do wschodniego Turkiestanu.
W mauzoleum jest też pochowana Pachnącą Księżniczka, wnuczka Abakh Khoja. Ujgurska dziewczyna byłą ponoć piękna, a jej ciało wydzielało wspaniały zapach. Tym zapachem zainteresował się sam cesarz Qianlong, który sprowadził ją do swego haremu. Podobno dziewczyna, aby zachować swój zapach, zażywała codziennych kąpieli w mleku wielbłąda.
Generalnie Abdul opowiedział nam mnóstwo rzeczy jeżeli chodzi o islam. W natłoku informacji trudno było jednak je wszystkie zapamiętać, więc dzieła naukowego o islamie nie spodziewajcie się.
Teraz wrażenia własne z mauzoleum. Sam budynek rzeczywiście całkiem efektowny, podziw wzbudza szczególnie imponująca ilość kafelków zdobiących zewnętrzne ściany. Dobrane są kolorystycznie na tyle w porządku, że nie rażą, przeciwnie robią dobre wrażenie. Co niektóre sufity i kolumny zdobione są freskami.

Nie jest to Michał Anioł, ale i tak wygląda bardzo ładnie.


Środek jak na obiekt sakralny islamu jest bardzo zdobny. Gdyby to jednak była katolicka świątynia, to każdy proboszcz spaliłby się ze wstydu, bo miejsca spoczynku nie są zdobne w kilogramy złota, tylko eleganckie materiały.

Wokół mauzoleum jest mnóstwo drzewek i rozmaitej innej zieleni. Jedyne co mnie osobiście degustowało było to, że drzewka były pokaleczone jakimiś krzaczkami wyrytymi przez nie wiedzieć kogo. W ogóle kręćka tam można było dostać, wszelkie tablice informacyjne były w krzaczkach, później robaczkach i na końcu po angielsku. Był tam też wielbłąd, który starał się opluć chociaż jedną osobę.

Był tam dlatego, że obok można sobie było wypożyczyć Ujgurski paradny strój, męski bądź damski i uczynić pamiątkowe zdjęcie. Jakoś się nam do tych strojów w panującym upale nie spieszyło, więc nie oczekujecie zdjęć Pawła jako dzielnego Ujgura, albo mnie jako pachnącej Ujgurki. Możemy pokazać Pawła przy wejściu do mauzoleum w szatach 4x4

Dalej powieźli nas do jakiegoś sklepu. Sklep wywoływał uczucia rozmaite. W pierwszej kolejności był to zachwyt. Jakież tam były na ten przykład dywaniki! Ręcznie tkane, bardzo kolorowe, starannie wykonane, cudo! Cudo kończyło się na cenie, o ile pamiętam zaczynało się to od 50 000 juanów. Przyjmując, że 1 $ to jakieś 6-7 juanów, policzcie sobie, czemu spojrzenie na cenę mogło doprowadzić do zawału. Szczytem był
Wyroby z kości wielbłądziej lub słoniowej. Wspaniała ozdoba wejściowych drzwi do domu równała się cenie nowiutkiej, ślicznej, wybłyszczonej limuzynie Mercedesa. No, w każdym razie, Ojciec Dyrektor niejednego Maybacha by za te cudeńka miał.
Później nastąpił obiad. Abdul na nasze życzenie zaprowadził nas do prawdziwej Ujgurskiej knajpy. Tam po raz pierwszy zetknęliśmy się z tymi okrągłymi obracanymi chińskimi stolikami. Zamówiliśmy różne rzeczy i każdy próbował po troszeczku.

Nie zapisałam sobie potraw i teraz za cholerę sobie nie przypomnę co tam nam podali, mogę tylko przysiąc, że nie wieprzowinę, w końcu Ujgurzy to muzułmanie. Zdaje się, że był też kebab z barana. W każdym razie pyszne było to wszystko. I sporo śmiechu było z tym, żeby uzyskać widelec dla Marty. Ze swoimi złamanymi palcami nie miała szans na zjedzenie pałeczkami. Po angielsku nas nie zrozumieli, nic też nie dało jak Marta pokazała uszkodzone palce. Jak pokazałą pałeczki, uznali tylko, że widocznie jej upadły. Zabrali je i przynieśli nowe. Abdul gdzieś chwilowo zniknął i zdaje się, że dopiero gdy wrócił udało się zyskać właściwe narzędzie.
Później pojechaliśmy na stare miasto. Abdul nas pouczył jak dojść do meczetu, który mieliśmy zwiedzić, po czym dał nam wolne na półtorej godziny. Ruszyliśmy więc po tym starym mieście.


Wyglądało to tak, że wzdłuż rozwalających się budynków była ulica, na której sprzedawcy wystawiali swoje rękodzieła. Były tam wyroby miedziane,

lusterka, noże, kamienne figurki, instrumenty muzyczne i wiele innych.


Bywały stoiska z ubraniami, wachlarzami, czapeczkami i naczyniami.
Po godzinie dotarliśmy przed meczet. Było upiornie gorąco i zdecydowaliśmy się zjeść lody. Wszyscy nas od tego chcieli odwieść, prorokując nam wszelkie możliwe reakcje układu pokarmowego. Wyglądało to jednak lepiej niż ukochany napój Ujgurów – picie na bazie wody z roztopionego śniegu, przetrzymywanej pod ziemią. Zdecydowaliśmy się i jak widać, do tej pory żyjemy, to akurat przypadło naszym żołądkom do gustu. Reszta w tym czasie siedziałą sobie przed meczetem, czasami nawiązując kontakty z lokalesami.

W końcu weszliśmy do meczetu Idgah. Turystki tam wpuszczają bez problemu, co nas trochę zdziwiło. Meczet zbudowano w 1442 r. Zbudowany znów w typowo ujgurskim stylu, jest ważnym miejscem kultu religijnego.

Może pomieścić 20 000 wiernych.
Pod zadaszeniem dostrzegliśmy kilku modlących się mężczyzn. Padali twarzą do kolan wymawiając niezrozumiałe dla nas słowa. Wokół budynków jest pełno drzew, chodzi się wygodnymi alejkami, całość robi trochę wrażenie parku. Po wejściu do minaretu, rzecz jasna boso, osobiście przeżyłam spory szok. Jak już pisałam mauzoleum jak na przybytek islamu było bardzo ozdobione. A tu w minarecie nie było nic. Żadnego obrazka, ani grama złoceń, nic! Tylko dywany na podłodze. Przyczyna jest prosta. Muzułmanie nie robią żadnych wizerunków Allaha, uważają, że żaden nie będzie tak doskonały, żaden godny bóstwa. Dlatego w budynku znajdował się tylko zegar z 7 cyferblatami i fotel imama, bardzo skromny. Zegar był ciekawy. Jeden cyferblat wskazywał aktualną godzinę, reszta pokazywała godziny 5 modlitw codziennych i jedną dodatkową, piątkową. Po wyjściu z minaretu ujrzeliśmy 3 małych chłopców beztrosko pijących wodę tryskającą z chodnika. Położyli się na tym chodniku i pili wprost ze „źródełka”. A u nas myje się dziecku smoczek, jeżeli spadnie na świeżo umytą podłogę…
Z meczetu można było wrócić autokarem. Nam jednak nie dość było wrażeń, wymyśliliśmy sobie, że przejdziemy się sami. Dołączyli do nas Sambor z Martą, Jojna z Agnieszką i Kajman z Gosią.
Najpierw uparłam się, że żądam melona. Qśma zaczął mi tłumaczyć, że nie, że później, kto to mi będzie nosił. Mam zły charakter, uparłam się i już po pary minutkach dałam sprzedawcy całe 5 juanów i szłam sobie radośnie z sześciokilowym melonem w rękach.

Szliśmy spokojnie starym miastem-bazarem, aż doszliśmy do zaułka z napisem „no entry here”.

Ponadto były tam oczywiście krzaczki i robaczki. Weszliśmy tam. Ludzie tam zamieszkali trochę dziwnie się patrzyli, widocznie nie zetknęli się jeszcze z tak niepokornymi turystami jak my. Część byłą zdziwiona, część na nasz widok zaczynała się śmiać. Wszyscy jednak chętnie pozowali do zdjęć.


Dzieci do nas krzyczały „heloł”, co niektóre lepiej wyedukowane potrafiły też powiedzieć „baj”. Budynki wokół nas były zrujnowanymi lepiankami, które nie waliły się chyba tylko cudem. Abdul tłumaczył nam, że tym ludziom wybudowano nieopodal piękne mieszkania socjalne. Wzgardzili nimi, woląc pozostać w swoich budach.




Taki naród. Lepianki miały czasem łądnie pomalowane drzwi, częściej jednak odchodziła z nich brudna, przestarzała farba w nieciekawych kolorach. Wracając do dzieci. Grają sobie w berka, jeżdżą na rowerkach,

bawią się też takimi śmiesznymi ustrojstwami, coś jak bączek zakręcany na lince. Latają bez majtek z rozciętymi w kroku spodenkami, żeby w razie potrzeby ubranko im nie zawadzało.
Uliczki śmierdzą po tym strasznie, trzeba też uważać, bo wdepnąć na minę nietrudno. Wyszliśmy z zakazanej dzielnicy.


Sambor z Martą postanowili przepłynąć się po rzecze łódką, a reszta wróciła taksówką do domu. Taksówki też mają fajnie. Kurs choćby nie wiem jak długi kosztuje zawsze 5 juanów, a kierowcę dzieli od pasażerów z tyłu krata.

Po pełnej atrakcji podróży wróciliśmy do hotelu. Agnieszka też kupiła melona, więc zarządziłyśmy ucztę melonową. W praktyce okazało się, że panowie mają ucztę z chińskiej podróbki Jasia Wędrowniczka, którą Pawłowi się udało zakupić, a panie raczą się melonami.

Później doszedł jeszcze Waldek z synem. Okazało się, że też przynieśli melona, więc rozpasanie mieliśmy pełne. Dzieliliśmy się przy tym wrażeniami. Po tak absorbującej uczcie ucięliśmy sobie 2 godziny drzemki. Po drzemce wybraliśmy się na kolację. Były małe porcje i co chwila ktoś coś domawiał. Obżarliśmy się strasznie. Po czym po pełnym wrażeń dniu poszliśmy spać.