19 września 2008
Jakoś tak nas rano napadła myśl, że należy poświęcić śniadanko na rzecz wycieczki do Bugatu w celu uzupełnienia zapasów. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Z tym, że zanim opuściliśmy naszych znajomych zebraliśmy od nich listę życzeń. Postanowiłam Wam ją ze szczegółami opisać, tak żebyście na w razie wu wiedzieli co człowiekowi do życia w stepie potrzebne.
KUCHNIA (śniadania i obiadokolacje były robione wspólnie):
- 3 opakowania soli
- 6 puszek z mięsem (ze względu na to, że część ekipy była nastawiona wegetariańsko, posiłki były bez mięsa, ale zawsze były puszeczki z mięsem dla mięsożerców )
- zgrzewka napojów
KSENIA:
- 2 piwa Sengur
- napój
PITER (wyprawowy czekoladożerca):
- kawki 3 w 1 w ilości 30 sztuk
- czekolada mleczna
- słoik czekolady do smarowania (po dostawie zjadł zawartość na poczekaniu)
- 2 borcogi – takie pyszniaste mongolskie ciasteczka
JOEL:
- 2 Marsy lub Snickersy
- 1 soczek Minute Maid Juice (też to piłam, bo żaden inny napój się za bardzo nie nadawał bez 300 krotnego rozcieńczenia)
NICK:
- 2 Twixy
- 1 duży sok
- 5 batoników SUMO
- tabliczka czekolady
ŚWIATEK:
– 2 paczki fajek West Light
- 2 flaszki najtańszej wódki „Hara”
IREK:
- 5 piw
- najtańszy kolorowy napój nie będący Colą
ANDRZEJ:
- 3 puchy Coli
- 2 wody mineralne
- 3 Marsy
- piwko
JULIE:
- 12 piw
- cukierki
- soczek Minute Maid Juice
- 2 czekolady
- 2 paczki ciastek
- 1 woda mineralna
TOMEK:
- zgrzewka wody
- 2 flaszki wódki
- 2 Cole
- ciasteczka
ESSE:
-para cienkich skarpetek
BAIRA:
- sztanga Westów Lightów
Droga płynęła nam całkiem całkiem, Pawłowi zatęskniło się za wyczynami godnymi Hołowczyca i w efekcie ledwo się trzymaliśmy zakrętów. Teraz się nie dziwcie, że w czasie Baja 2010 udało mu się taki czas wykręcić Bizunem, miał chłopak gdzie ćwiczyć
Na opłotkach Bugatu, które zasłane były śmieciami niczym śmierdzącą kołderką pozbyliśmy się odpadków, których po takiej licznej grupie osób nazbierało się imponująco dużo.
Później pospieszyliśmy do
guanzu, gdzie zamówiliśmy sobie 40
budzy. Następnie przystąpiliśmy do realizacji zamówień, co było naprawdę niełatwe. Zwiedziliśmy wszystkie wsiowe sklepiki, nakupowaliśmy dla naszych znajomych i dla siebie i w rezultacie Bizun sam zaczął przypominać obwoźny kramik z wspaniałościami. Flaszki z wódką łomotały niczym dzwon Zygmunta, albowiem od siebie też kilka flaszek kupiliśmy. Oprócz tego dla siebie zanabyliśmy jeszcze kilka ciast, takich w folijce, bo już mieliśmy zwyczaj jedzenia ich na pierwsze śniadanko, do kawy. Do tego mnóstwo piwa Sengur, soczek, worek jabłek i tabliczkę czekolady. Od tego czasu chyba z braku składników odżywczych, których jednak w naszej diecie brakowało, zaczęłam codziennie spożywać po tabliczce czekolady i kilogramie jabłek i wedle Pawła bez zaspokojenia moich fanaberii absolutnie nie dawało się ze mną wytrzymać, więc dla świętego spokoju sam ochoczo dbał ten mój chłop o pożywienie dla mnie. Sam zadowalał się Sengurem, który pełnił dla niego rolę tych moich jabłek i czekoladek.
Po zakupach zostało nam tylko nabranie zapasu wody i już mogliśmy wyjeżdżać. Daleko nie ujechaliśmy, bo szybko wyszło na jaw, że spadła guma z lewego amora, poza tym musieliśmy przelać paliwo z zapasowego zbiornika do głównego baku. Poszło nam to całkiem sprawnie, w końcu już zaprawieni w bojach byliśmy. Paweł odpalił Bizuna, zapodał płytę z Metallicą i jak nie ruszył...
Zastanawiam się tylko co miało na niego większy wpływ, „St. Anger” czy dwa wypite Sengury... Może i to i to, grunt, że żaglowozy dopędziliśmy tak szybko, że okazało się, że zdążyły ujechać tylko kilkaset metrów...
Tego dnia dojechaliśmy naprawdę daleko. Powstał wtedy fragment filmiku Andrzeja, ten na którym Patrol wyciąga jeden z żaglowozów z przeszkody. Czasami podjeżdżał do nas Tomek na pogawędkę, bo jego bag był znacznie szybszy niż żaglowozy.
W Bizunie siedziały z nami Ksenia i Julie i czas nam miło upływał na konsumpcji piwka,
borcogów i
budzy.
Już widzę, że w którejś części relacji będę musiała poświęcić trochę miejsca mongolskiej kuchni.Na trasie oprócz żaglowozów towarzyszyły nam wspaniałe widoki...
Wieczorkiem zatrzymaliśmy się oczywiście na biwaczek. Miejsce było urocze, w krzaczorach wyschniętej rzeczki.
Rozpaliliśmy imponujące ognisko i zasiedliśmy do tych flaszek co to dźwięczały niczym dzwon Zygmunta.
Klimatu wieczorowi dodali nasi mongolscy znajomi – Esse i Baira. Ognisko, wódeczka i dźwięk gitary, z którą Andrzej się prawie nie rozstawał, sprawiły, że Esse już po chwili zaczął nucić jakąś mongolską pieśń. Wszyscy słuchaliśmy jak urzeczeni, bo po pierwsze chłopak naprawdę umiał śpiewać, a pieśni był po prostu urzekające. Dołączył do niego też Baira. Po każdej pieśni tłumaczyli nam o czym śpiewali. Były to pieśni o powrocie do domu z dalekich stron, o wielkich przestrzeniach jakie trzeba pokonywać, o życiu nomadów i trudnościach z tym związanych, o tęsknocie za bliskimi. Takie pieśni nazywają się
urt duu. Nasi kompani zaśpiewali też piękną pieśń o II wojnie światowej, mogliśmy też usłyszeć próbkę muzyki grupy etnicznej Bairy i Essego. Ponadto Esse zaprezentował mongolski śpiewa gardłowy, zwany
choomij. Naprawdę niesamowicie się tego słuchało przy obozowym ognisku, gdzieś w głębokim stepie, tysiące kilometrów od domu. W tym momencie przecież sami byliśmy takimi nomadami, z tym naszym domem na 32 calowych kółkach, jeżdżący od jednego miejsca do drugiego w poszukiwaniu coraz to nowych widoków...
W końcu nasi mongolscy przyjaciele zmęczyli się swoimi występami. Baira zmęczony zarówno wokalem, jak i wyznawaniem „miłości” Kseni, którą nie wiedzieć czemu nazywał Sonią, ubawił nas do łez, kiedy w trakcie gdy Ania nadawała relację na żywo postanowił dać dowód żywiołowości swych uczuć, wykrzykując jedyne polskie zdanie jakiego się nauczył. Mianowicie stanął nieco chwiejnie na nogach i na całe gardło ryknął „nie ma uja łe pci”. Powtórzył to parę razy, po czym naprawdę padł i troskliwy Esse zaprowadził go do Gaza.
My tymczasem, podochoceni talentem naszych znajomych, z pewnością siebie wzmocnioną wódeczką, zabraliśmy się do śpiewania polskich pieśni w akompaniamencie Andrzejowej gitary. Zdecydowanie tego wieczorami nie poszliśmy spać zbyt wcześnie...