12 sierpnia 2008
Po pechu dnia poprzedniego dzień zaczął się fantastycznie. Ledwo podźwignęłam…nie, to nieodpowiednie słowo, z naszego łóżka schodziło się przecież w dół. A więc kiedy zstąpiłam z naszej sypialni ujrzałam Martę w znakomitym humorze.
-Idź się wykąpać w strumyczku. Czysta przyjemność, taka chłodna woda! I miejsce doskonale zasłonięte, nikt nie widzi!
Czym prędzej jej usłuchałam. Zanim Pawełek zdążył się upomnieć o śniadanie, złapałam ręcznik, mydełko i pomknęłam do wody. Rozejrzałam się wkoło, stwierdziłam, że nikt z obozu nie ma szans mnie dojrzeć, więc się rozebrałam. Chłodna woda w ten upalny dzień nastroiła mnie do życia wielce pozytywnie i zapewnie gdyby nie to, że reszta ekipy znajdowała się w zbyt bliskim sąsiedztwie werbalnym w stosunku do mojego anty talentu śpiewnego, zaczęłabym sobie podśpiewywać. Zdecydowałam się za to chociaż pooglądać piękne widoki dookoła. I nagle wśród tych wspaniałości dostrzegłam rzecz straszną: na środku drogi do naszego obozowiska stałą sobie wielgachna maszyna do robienia drogi! Załoga miała zapewne świetny widok, loża w pierwszym rzędzie na mój biały tyłek, który w tej strefie geograficznej musiał się całkiem nieźle rzucać w oczy. Zanim udało mi się wyczynić jakąś piramidalną głupotę, wytężyłam te swoje ślepawe patrzałki i stwierdziłam, że w machinie albo załogi nie ma, albo się nieźle maskują. Uspokoiłam się, zdaje się, że nawet się sama z siebie uśmiałam i kontynuowałam kąpiel. Później zrobiłam śniadanie, tym bardziej, że za opóźnienie w dostawie paszy Qśma gotów już był robić strajk. Po jedzonko ruszyliśmy w drogę.
Początek wiódł przez przełęcz, zbyteczne dodawać, że widoki były wspaniałe, a przepaście…nieco przerażające. Po przełęczy natomiast naszym oczom ukazała się Inna Kirgizja. Objawiła nam się równinami, żyznymi polami, słonecznikiem i wyraźnie było widać, że to znacznie bogatsza część państwa. Ze słonecznikiem to w ogóle jest ciekawa sprawa. W pierwszej lepszej wsi spostrzegliśmy całe kopce nasionek suszących się na płachtach na poboczu drogi.
Musiały być tam tony kurzu i syfu. I później my w Polsce kupujemy sobie ten słonecznik tych małych plastikowych torebeczkach…Obieranie także odbywa się przy drodze, obierają stare babuszki, obierają matki z dziećmi przy piersi, obiera ich starsze rodzeństwo.
Zapewne sanepid mógłby mieć pewne zastrzeżenia do higieny i warunków ich pracy. Później już co wieś napotkaliśmy na podobne „zakłady przetwórcze”.
Było obłędnie gorąco, więc gdzieś po drodze stanęliśmy sobie nad górskim potoczkiem. Był głęboki do kostki i doskonale nadawał się do powierzchownego schłodzenia opuchniętych z gorąca nóg. .
Koło 15 znaleźliśmy się w szpitalu w Jalalabadzie. Po krótkich naradach na temat czy można wjeżdżać do środka, Qśma postanowił w razie czego sforsować bramę Bizunem. Okazało się to jednak niepotrzebne – za 10 somów mogliśmy wjechać do środka z czystym sumieniem. Ustawiliśmy pojazd w najbardziej ocienionym miejscu całego szpitala, a Sambor z Martą poszli szukać lekarzy. Czekaliśmy na nich bardzo długo, więc w końcu wybrałam się na spacer w poszukiwania pokarmu. Tuż za bramą szpitala jest około 20 aptek. Później, skonsultowawszy się w Samborem, dowiedzieliśmy się, że wszelkie materiały opatrunkowe trzeba sobie w takiej aptece kupić. Krzysiek kupował bandaże, strzykawki, igły, po prostu wszystko. Za aptekami zaczynały się jadłodajnie. Też ich było wiele, co najmniej 10. Dania w niektórych wyglądały jak skrzyżowanie trzykrotnie przeżutego psiego jedzenia z pomyjami. Po dłuższym namyśle i szczegółowej inspekcji wszystkich stanowisk zdecydowałam, że ryż z warzywami i dwa placki kartoflane będą w porządku.
Zdążyliśmy nieco podjeść, kiedy wyszła Marta z Samborem. Okazało się, że palce trzeba było powtórnie złamać, złożyć i zagipsować. Tym razem cały opatrunek sięgał do połowy przedramienia, a Marta wyglądała na mocno obolałą, mimo środków przeciwbólowych. Poszłyśmy razem poszukać toalety. To wcale nie jest łatwym zadaniem. Poszłyśmy co prawda od razu do dyżurki pielęgniarek i zapytałyśmy, ale panie tak nas wykierowały, że trafiłyśmy na oddział żeński. Widok mocno przygnębiający. Dwie kobiety leżały na żelaznych pryczach, pozostałe na kocach na ziemi. Ściany były szare, odrapane, wszędzie unosił się ten charakterystyczny smród środków dezynfekcyjnych z zeszłej epoki. Dotacji to ten szpital nie dostawał, bieda piszczała w każdym kącie. Złego słowa nie powinniśmy mówić na wyposażenie polskich szpitali, chociaż jednorazowe igły są na wyposażeniu i nawet jak się leży na korytarzu, to chociaż w łóżku… Tymczasem nasze poszukiwania toalety, wsparte wskazującym palcem salowej, przeniosły się na dwór. Wylądowałyśmy na tyle budynku i po przejściu schodków, gdzie na stopniach wykwitła rura fi 300, ujrzałyśmy mały blaszany budyneczek.
-Czyżby? – spojrzałyśmy po sobie z niedowierzaniem.
Ależ oczywiście. W zardzewiałej blaszance można się było załatwić w pozycji na narciarza. Papieru nie było oczywiście żadnego, a odór mógł powalić każdego. Zastanawiałyśmy się jak z tego przybytku miał skorzystać pacjent na przykład ze złamaną nogą, albo po operacji, albo kobieta świeżo po porodzie.
Po wyjściu ze szpitala Marta się na tyle źle czuła, że nie chciała nic jeść. Wobec tego Sambor kupił na targu winogrona. Stwierdziliśmy, że po umyciu chyba nie będą zbyt szkodliwe. Były za to przepyszne! Zupełnie inne niż te w Polsce.
Po Jalalabadzie ruszyliśmy w stronę Osh. Całą drogę jechaliśmy asfaltem, więc nie działo się nic ciekawego. Dopiero rogatki miasta dostarczyły atrakcji. Nie wiedzieć czemu postawili po jednej i po drugiej stornie zapory, tak, że wjeżdżające i wyjeżdżające auta mają tylko jeden pas do dyspozycji. Przepuszczają się po azjatycku – czyli kto większy i ma głośniejszy klakson ten jedzie. Nie mieliśmy zbytnich problemów, w końcu jechaliśmy Bizunem. Po wjeździe do miasta stanęliśmy w pierwszym barze na posiłek. Wysłaliśmy też delegację w postaci Podoska i Waldka, aby znaleźć jakiś hotel.
Zjedliśmy posiłek, bardzo marny, a w tym czasie wrócili chłopacy, meldując, że mamy zarezerwowane pokoje w hotelu Pekin. Chyba ich natchnął nasz planowany wjazd do Chin. A tak poważnie był to jedyny hotel, gdzie łazienka byłą w pokoju.
W drodze do hotelu można się było upewnić co do azjatyckiego sposobu jazdy. Kierowcy nie żałują klaksonu, pchają się niewiarygodnie, mijają pojazdy obok na milimetry, czasami zresztą im się to nie udaje i ocierają lakier przeciwnikowi. Czerwone światło nie istnieje, piesi też. Chcąc przejść przez ulice wykonuje się slalom między samochodami. Policja chyba nie istnieje.
Hotel okazał być się adekwatny do nazwy – bardzo chiński, wszędzie napisy w cyrylicy lub chińskich krzaczkach. Przeważały jednak te drugie. Nasz pokój zamykany był na kartę, w środku był telewizor i klimatyzacja, w łazience znaleźliśmy mydełka, szampony, grzebienie, szczotki do zębów, pastę i kapcie. Oprócz tego rzucała się w oczy krzywo położona fuga. Fuga nas jednak mało obchodziła. Chwilowo w naszym słowniku istniały tylko dwa słowa: Klima i prysznic. Wspólnym wysiłkiem zachlapaliśmy całą łazienkę i wejście do pokoju, ale przynajmniej odkryłam, że moje włosy jednak nie są wcale sztywne i matowe.
Skoro nie byłam zakurzonym czupiradłem mogliśmy iść na kolacje. Najpierw jednak odbyliśmy naradę w holu hotelowym. Sambor powiedział, że Ujgurowi zrobili kolejny zamach – tym razem zabili dwóch Chińczyków w Kuce. W wyniku tego całe Karakorum zostało zamknięte dla ruchu turystycznego. Strasznie nas to zezłościło – nasz agent już nam dawał jakieś szanse na wjazd a tu taka lipa! Szlag może człowieka trafić!
Na kolację udaliśmy się więc w ponurych nastrojach. Zaczęliśmy od standardowego losowania – w końcu skąd człowiek ma wiedzieć to po polsku znaczy ta dziwna nazwa. Pani miała potężne trudności z ogarnięciem takiej liczby osób – było nas prawie 20 i zamawialiśmy naraz. Później mieliśmy sobie już wyrobić teorię, że przy tym stylu zamawiania zawsze dwie osoby nie dostaną zamówionego jedzenia i trzeba będzie domawiać. Przy jedzeniu nastroje uległy nieznacznej poprawie – w końcu Polak głodny to zły, jedzenie łagodzi obyczaje.
O północy zaś nastąpił hit. Zgasło światło na amen. Zdziwiło to tylko nas, reszta ludzi spokojnie szła dalej. Wydało się, że w Osh, w różnych częściach miasta, o różnych porach gaśnie światło. U nas, że najlepsza dzielnica to prądu nie ma od północy do ósmej rano. Wzruszyliśmy ramionami, przy świeczce dojedliśmy kolacje, przy świeczce rozliczaliśmy się za nią. Dramat nastąpił, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że klimatyzacja w hotelu też nie działa…